Moja przyjaźń z amerykańską literaturą jest trudna i szorstka. Zaczynałem od Irvinga, świetnie napisany Świat według Garpa poleciła mi znajoma. Książki nie oddałem przez ponad rok, ale nie dlatego, że nie mogłem się z nią rozstać. Zacząłem czytać z dużym zaangażowaniem. Irving jest niezwykle sprawny w budowaniu narracji i samych bohaterów. Jego książki to niezwykle gęsty, precyzyjnie skonstruowany świat. Realizm miesza się z dowcipem. Samo rozwijanie historii jest wciągające.
Ale właśnie, to nastawienie na opowiadanie historii. Pewnie mylę się strasznie. Bardzo uogólniam i upraszczam, ale za każdym razem jak sięgam po powieść autorstwa amerykańskiego pisarza, mam wrażenie, że chodzi tylko o opowiedzenie historii. To ona jest daniem głównym. To ona ma wybrzmiewać, przyciągać, nawet jeżeli w kwestii formy proza jest oryginalna.
Mnie w literaturze bardzo rzadko o historię samą w sobie chodzi. Zawsze jest ona, mniej albo bardziej pretekstem do opowiedzenia czegoś innego, np. tego co autor, jako podmiot ma do powiedzenia lub tego, że opowiadanie w gruncie rzeczy nie leży w mocy samego podmiotu. Właśnie zaliczam kolejne podejście do Philipa Rotha. Czy on jest amerykański w moim rozumieniu? Gdy go czytam wydaje mi się, że jest właśnie z ducha europejski. Wątpliwości pozostaną, a tymczasem przyszedł mi do głowy kolejny pomysł, na subiektywne wynurzenie: "amerykańscy pisarze wbrew amerykańskości"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz